Moje Pieniny

Moje Pieniny

wtorek, 29 marca 2016

Ks. Kaczkowki nieco poważniej niż zwykle

" Zanim zachorowałem, bałem się wielu rzeczy, wielu więcej niż dziś. Przestałem za przyczyna raka, a także - jak sądzę - Jerzego Popiełuszki, który mówił, że największą tragedią człowieka jest strach, który go paraliżuje, zwłaszcza moralnie. Ks. Popiełuszko w pewnym momencie swojego życia znalazł się w takiej sytuacji, że bardziej cierpiał od wierzących czy nawet od hierarchii niż od ludzi z zewnątrz. (...) Każdy ma jakieś kompleksy, każdy by chciał zostać zauważony - to jest takie ludzkie, naturalne. Pojawił się w moim życiu paniczny strach, bo telefon y w nocy, bo przekleństwa - my z Tobą zrobimy to i tamto. Wtedy poprosiłem : " Jerzy, wyzwól mnie  z tego potwornego strachu". Niedługo po tym przyszedł dzień, w którym okazało się, że mam glejaka czwartego stopnia. Kiedy zeszło ze mnie napięcie, otrząsnąłem się z pierwszego szoku, mówię : " Jerzy, ale nie  z takiej grubej rury, nie tak ostro! Teraz mnie z tego wyciągaj". Tak całkiem serio : przykład Jerzego Popiełuszki i ta moja choroba uwolniły mnie   z lęku, dały niezwykłą wolność w wypowiadaniu się, ale także w wierności własnemu sumieniu. Czy macie w sobie tyle siły, żeby zejść na dno swojego sumienia i wszystko dokładnie ponazywać?"
   ( ... ) Mój ulubiony fragment Pisma Świętego brzmi: " Wszystko co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, mnieście uczynili.". Proszę pamiętać, że tam nie ma gwiazdki, przypisu: " chyba, że jesteś inny, chyba, że jesteś dziwny, chyba chyba że jesteś inaczej myślący, chyba że cię po prostu nie lubię. " Czy był taki moment, kiedy kimś pogardziłem?
      Chciałbym wam powiedzieć jeszcze jedno : walczcie o siebie, nie dajcie się wdeptać kryzysom beznadziejności, chwilowej ciemności, walczcie o czyste sumienie i nigdy nie myślcie, że Bóg jest przeciwko wam.
       Odczytuje moje chorowanie także jako pewien sens. Chce być bardzo prawdomówny. Ten glejak czwartego stopnia, który bardzo źle rokuje, nie jest dla mnie niczym przyjemnym, ale też nie jestem jakimś potworem i tragedią - jestem po prostu chory. Ani ze mnie żaden wielki bohater, ani jakaś wielka ofiara. To, co się dzieje w mojej głowie, każe mi wykorzystać  ten nowotwór, żeby cały czas machać łapami i mówić to, co mi sumienie dyktuje w kontekście prawdy. I dobic do końca - zejśc ze stanowiska księdza, kiedy będzie taka wola Pana Boga, i zrobić to godnie, w miarę sprawnie, z klasą. Amen. "

poniedziałek, 28 marca 2016

Zmarł ks. Kaczkowski

Widzieliśmy się jeszcze 5 lutego....

Nie żyje ksiądz Jan Kaczkowski. Współtwórca i dyrektor Puckiego Hospicjum pod wezwaniem św. Ojca Pio miał zaledwie 39 lat. Choć ks. Kaczkowski od 2012 roku zmagał się ze śmiertelną chorobą, to nie poddawał się i walczył. Od chwili, gdy usłyszał diagnozę, jak sam mówił, żył "na pełnej petardzie". Swoją pasją, chęcią do życia zarażał innych. Stał się wzorem dla wielu cierpiących. Do ostatnich dni nie tracił nadziei, że i tym razem uda mu się pokonać chorobę. Niestety, nie udało się.
Udostępnij
534
Skomentuj
Foto: Renata Dąbrowska / Agencja GazetaKsiądz Jan Kaczkowski
Ks. Jan Kaczkowski: żyję na pełnej petardzie
Postanowiłem, że bez względu na wszystko tę końcówkę życia, która mi została, będę żył na pełnej petardzie. Będę pracował więcej niż muszę - mówił w czerwcu 2014 roku w rozmowie z Onetem ks. Jan Kaczkowski
    Ksiądz Jan Kaczkowski urodził się w 19 lipca 1977 roku w Gdyni. W 2002 roku ukończył studia w Gdańskim Seminarium Duchownym. W tym samym roku przyjął też święcenia kapłańskie. Pięć lat później, na warszawskim Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego, obronił pracę doktorską. Jej temat brzmiał: "Godność człowieka umierającego a pomoc osobom w stanie terminalnym – studium teologiczno-moralne".
    Od początku swojej posługi duchownej był związany z Pomorzem. Najpierw jako wikariusz w parafii Świętych Apostołów Piotra i Pawła w Pucku, a potem – kapelan domu pomocy społecznej i szpitala w Pucku. Jednak najwięcej poświęcił pomocy osobom ciężko chorym i umierającym w hospicjach. Najdłużej związany był z Puckim Hospicjum pod wezwaniem św. Ojca Pio, którego był współtwórcą, a od 2009 roku – także dyrektorem. Oprócz pomocy najciężej chorym, ks. Kaczkowski był również wykładowcą akademickim oraz szkolnym katechetą.
    Jan Kaczkowski od urodzenia zmagał się z chorobą i cierpieniem. Od dziecka był dotknięty lewostronnym niedowładem oraz wadą wzroku. To nie przeszkadzało mu pomagać innym. Wręcz przeciwnie. Potem jednak spadły na niego kolejne ciosy. Najpierw nowotwór nerki, który udało mu się pokonać. Choroba jednak nie chciała odpuścić. W czerwcu 2012 roku lekarze zdiagnozowali u niegoglejaka mózgu.
    "Nie ma czegoś takiego jak los, ironia losu. To takie najprostsze skojarzenie. Całe życie zajmował się chorymi, służył im, a teraz sam cierpi. To zawsze mnie strasznie wściekało, jak ludzie przychodzili i mówili: proszę księdza, ksiądz tyle dobrego zrobił. Dlaczego księdza to spotkało? A dlaczego, do jasnej cholery, nie?" – mówił o swojej diagnozie w rozmowie z Onetem w 2014 roku.

    "Postanowiłem, że będę żył na pełnej petardzie"

    Nie ukrywał też, że nie zawsze w Kościele spotykał się z samymi pochwałami. Podczas jednego ze spotkań w Gdańsku przyznał, że choroba trafiła na wyjątkowo trudny okres w jego życiu. I właśnie wtedy, jak sam mówił, "gdański Kościół, który kochał, jeździł po nim jak walec". Pokonał jednak towarzyszący mu strach. Wtedy, właśnie w takim momencie znów spadła na niego choroba.
    "Jestem w pewnym procesie. Nie jest tak, że od razu to wszystko poukładałem. Postanowiłem, że bez względu na wszystko tę końcówkę życia, która mi została, będę żył na pełnej petardzie. Będę pracował więcej niż muszę. Oczywiście mam pełną świadomość, że ta nadaktywność może skrócić moje życie. I to jest mój świadomy dar. Tylko tyle mogę dać" – przekonywał ksiądz Kaczkowski w rozmowie z Eweliną Potocką.
    I tak właśnie żył. Na pełnej petardzie. A swoim niezwykłym podejściem, poczuciem humoru i wolą walki oraz optymizmem zarażał innych. Mimo walki ze śmiertelną chorobą, nie porzucił swojej dotychczasowej działalności duszpasterskiej. Zaczął robić nawet więcej – stał się osobą jeszcze bardziej aktywną. "Jestem głodny życia, jestem sybarytą. Jak patrzę na te czekoladki, to bym je od razu chapsnął… Ten nowotwór w sensie ludzkim jest porażką systemu. Ale skoro on już powstał, to niech on będzie narzędziem do robienia czegoś dobrego" – tłumaczył swoją niezwykłą misję.
    Napisał więc książki "Życie na pełnej petardzie" oraz "Szału nie ma, jest rak". Był też aktywny w internecie, prowadził bloga, wielokrotnie występował w mediach. W 2015 roku pojawił się nawet na Przystanku Woodstock. Otwarcie wspierał też Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy. Wszędzie ze swoim pozytywnym przekazem. Na spotkaniach z nim gromadziły się tłumy. Zyskał olbrzymią popularność. Sam nazywał się, z właściwym mu poczuciem humoru, "onkocelebrytą" – czyli, jak tłumaczył, osobą znaną z tego, że ma raka. Tak zdobytą popularność wykorzystał do tego, by przekaz, z którym wychodził do ludzi, trafiał do jak najszerszego grona odbiorców. I tak się działo.
    Jak żyć z rakiem? Pasja według Jana Kaczkowskiego
    Był śmiertelnie chory. Wiedział, jak umierają ludzie w jego hospicjum. Bał się jednego: że kiedy będzie w takim stanie jak oni, to ktoś nim wzgardzi - pisał o ks. Kaczkowskim dziennikarz "Newsweeka" Wojciech Staszewski
      Za swoją misję ksiądz Jan Kaczkowski otrzymał w 2012 roku Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski. W ten sposób prezydent Bronisław Komorowski odznaczył go za "wybitne zasługi w działalności na rzecz osób potrzebujących pomocy". Potem spłynęły na niego kolejne wyróżnienia – nagroda "Pontifici", medal "Curate Infirmos", nagroda "Ślad" im. Biskupa Jana Chrapka (2014 r.), Nagroda "Newsweeka" im. Teresy Torańskiej za działalność publiczną (2014 r.), medal św. Jerzego przyznawany przez "Tygodnik Powszechny" (2015 r.). W tym samym roku otrzymał także "Różę Gali" za swoją działalność charytatywną. Ksiądz Jan Kaczkowski był także honorowym obywatelem Pucka.

      "To, że jesteśmy przyzwoici, to tylko wychodzenie na zero"

      Duchowny pozostał aktywny do końca swoich dni. Pomagał chorym, spotykał się z wiernymi. Promował też swoje książki. Na początku lutego w ciężkim stanie trafił do szpitala. Choroba wróciła. Do końca wierzył, że uda mu się pokonać ją pokonać. Nie tracił nadziei. Walczył. Tysiące osób życzyło mu zdrowia w mediach społecznościowych. Nawet ci, których wiara i poglądy były biegunowo odmienne.
      "Teraz robię wszystko na przekór. Powiedzieli mi, że nie będę jeździł na nartach, albo że nie będę prowadził samochodu. Tymczasem prowadzę auto, byłem w górach. Życie staje się coraz ciekawsze. Miał być koniec, a tu jest zakręt. Za zakrętem ma być ściana, a tu wychodzi, że kolejny zakręt, a tam górka, inna perspektywa. Ciekawe" – opowiadał dwa lata temu w rozmowie z Onetem.
      Ksiądz Jan Kaczkowski miał zaledwie 39 lat.
      "Mam taki apel. To, że jesteśmy przyzwoici, to tylko wychodzenie na zero. W dzisiejszych czasach to bardzo dużo, ale czy to wystarczy? Czy od katolików nie wymaga się czegoś więcej niż przyzwoitość?" – pytał w wywiadzie udzielonym Ewelinie Potockiej.
      "Czy nie znacie przyzwoitych ludzi niewierzących? Ja znam, mnóstwo, nawet w moim domu. Często są o wiele bardziej przyzwoici niż my katolicy, którzy bywamy obłudni. My powinniśmy być przyzwoici z wektorem ku górze. Co ja mogę z siebie dać więcej? Jak ma się dzieci, to że się je kocha i nie katuje, to nie jest żadna zasługa albo że nie zdradza się męża. Wykonywanie obowiązków nie jest żadną zasługą. Każdy z nas powinien się zastanowić, co może dać z siebie ponad przeciętność w ramach wielkoduszności" – mówił dalej ksiądz Kaczkowski.
      Udostępnij
      534
      Polub Onet Wiadomości
       

      sobota, 26 marca 2016

      Chcę uprawiać z Tobą sens...

      Pochylam łeb w taki wieczór. W pokorze niemocy. Niemocy zrozumienia i nieobecności. Kiedyś wydawało mi się, że kochać można tylko blisko. Nic bardziej mylnego. Kochać można zawsze i z daleka i zbyt blisko. Kocha się tylko przez pryzmat wolności prawdziwie. Żadnym skrępowaniem. Żadną doktryną. Mój umysł jest zbyt ograniczony, by pojmować czyiś światopogląd, czyjeś serce. Najważniejsze czuć siebie, rozumieć swój wzrok, dostrzegać swoje labirynty, własne ograniczenia. Pokochać swoją niemiłość. Usiąść własnej historii na kolanach i przytulić delikatnością. Zwycięża pokonany.

      piątek, 25 marca 2016

      Najlepsze...

       By zwycięstwo Życia nie znaczyło zawsze tylko naszych pragnień, ale by kreśliło drogę do Boga, kimkolwiek jest. Uwiodło dłońmi ludzkimi, bez względu na miejsce i czas, wznosząc do Miłości, jedynej, jaka dana jest nam  przeczuciem . Kochajmy się pomimo, kochajmy dzięki, kochajmy wbrew. Jesteśmy dziećmi Boga, który umiera w nas, umiera by by dać świadectwo Życia. Umieramy każdego dnia. Tracimy nadzieję, zajadamy ją przekąskami grzechów, zdradzamy, oszukujemy, zaniedbujemy, opuszczamy, zostawiamy, nie podlewamy, brudzimy. Życie jak śmiertelna choroba przenoszona miłością....



      czwartek, 24 marca 2016

      Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią. ( Łk 23,34)

      Każdy z nas ma w swoim życiu wielki piątek. Kiedy umiera, kończą się siły, Bóg opuszcza, ludzi już nie ma obok. Są tylko cienie.
      Żyjemy obecnie w świecie pełnym podziałów, w strachu przed drugim człowiekiem, w jakiejś obsesji "miłości" - kochamy tak bardzo tych, którzy wyścielają nam serce od wewnątrz, reszta jest nieważna, mamy enklawy umysłów, dusz. Tak bardzo kochamy człowieka, że potrafimy trzepnąć w twarz ludzkość. Wyładować bombkę dla uczczenia miłości. Dla niej również zrównać z ziemią patologię - kochających inaczej, tych bez sakramentu, chorych na schizofrenię tolerancji. Żyjemy w świecie, w którym Bóg umiera nie na krzyżu, a na rękach, umiera prosto w serce, od bomb, wybuchów, egzekucji.Umiera obojętnością, egoizmem, perfidią. Umiera na stronicach dyplomów, umów, pierwszych stronach konstytucji, w niedomówieniach, niedoczekaniach, w spotkaniach przy niedopitej kawie. W krzywym zwierciadle, w niedopisanym eseju,  w chwilę wcześniej wyrzuconych okruszkach... we wzgardzonym uśmiechu, w nieodpisanej wiadomości, w obojętności chwili. Umiera w każdym z nas naszą małością, słabością, zadufaniem, nieprawdą, unikiem, lękiem. Umiera nam na rękach, na kolanach. Odchodzi wolną wolą zabijania. Pozwalamy na odłączenie respiratora wolności, koncentratora sensu, kroplówek miłości, pomp felicytologii. Zaprzestajemy resuscytacji woli. Stajemy się napadowymi leukocytami  wychowanymi na szczekanie i ujadanie głównie w nocy, kiedy niby sufler duszy dobrze śpi. Nasz strach zjada nasz lęk.
      Umieramy z każdą chwilą, z każdym szczękiem zegara, ważne by mieć świadomość, że nic nie jest dane na wieczność i za wszystko przyjdzie zapłacić. Kiedy tak się umiera pomału warto zasłyszeć tę wyjątkową melodię, kiedy nasza krew przepływa przez czyjeś serce....

      poniedziałek, 21 marca 2016

      Zapraszam na śniadanie...

      Jest to śniadanie świąteczne właściwie. Na tydzień przed. Ja niestety nie dostąpię tej przyjemności. Dlatego uczyniam teraz. Szczególnie w sytuacji, kiedy przed powszechną spowiedzią docieram do swoich grzechów. Zatem są śledziki, sałatka, słodka drożdżówka, chlebek indyjski z szynką, sos tatarski,pomidorki, jajka, kawałek łososia, nieco wyrzutów sumienia, figa z poczuciem winy, bezsiła w cieście francuskim, zawijany kompleks, rana cięta  w majonezie, nalewka z wytrawionego uczucia, makowiec z rodzynkami chwil, przeszłość duszona w wywarze z pamięci, sławni ludzie w rozmowie o niczym, idiotyzmy poszatkowane sensem, parę ostrych ziaren słów, kilka wysmażonych aforyzmów i życzeń na ten szczególny czas obecności śmierci. Zwycięstwo. Życie ponad wszystko. Na talerzu, na rękach, na narzędziach. Na duszy. W znaczeniu, semantyce, smaku. Każdorazowo wyjałowione osobą. Na nowo, nowocześnie, utkane rzeczami, sytuacją, numizmatyką twierdzeń. Chwilą obecności. Tylko chwilą. Bo tak właśnie jesteśmy.
      To mój ostatni wpis. Nie mam już myśli, obecności, sensu na to miejsce.Czas odejść.
      Życzę wszystkiego wspaniałego, nawet jeśli boli, uwiera, obezwładnia, umiera na krzyżu. Osobiście przybijamy gwoździe każdym dniem. Wszystkiego dobrego

      czwartek, 17 marca 2016

      Życie - jedyny sposób by obrastać uczuciami...

      Kiedy myślę, co jest naprawdę ważne, czuję się jak przedszkolak na placu zabaw, wyczekujący przyjścia rodzicielki, patrząc przez kolorowe kraty... Doskonale pamiętam to uczucie, jakkolwiek było dobrze z kolegami i jakkolwiek się zapominało szybko o tym " porzuceniu " zawsze wkradała się ten mały ból, czy przyjdzie po mnie.... Dzisiaj też się tak czuję, tylko wybieg dużo większy, nie ma też tak uroczych płotków, jedno się nie zmienia... dużo częściej czuję tęsknotę niż nasycenie obecnością. Brakuje mi bardzo rozmów, dotyku dłoni, tego przyjaznego milczenia, kiedy dookoła mruczy rzeczywistość, a nasza bezpieczna wyspa bezsłowia potwierdza tylko ... Potrafimy fenomenalnie się ranić, nawet nieświadomie, za mało w nas saperów podejrzeń, domysłów, jesteśmy magikami niedomówień, grania, udawań, ucieczek. Łatwiej stać się nieosiągalnym, niż zbyt łatwym do zranień, jakby stać przy płotku i czekać ze łzami w oczach, być bezbronnym emocją, uczuciem, wrażliwością. Łatwiej zoperować teraz wątrobę niż otworzyć duszę. Zdecydowanie prościej grzebać w mózgu niż stać się sobą, zaufać dniom, dłoniom, miłości kruchej jak chwila. stajemy się pancerni, obrośnięci rzeczami, widokami, nastrojami, znaczeniami, jak plakietkami. Zawsze tak będą piękniejsi, lepsi, zdecydowanie bardziej atrakcyjni. Może nawet bogatsi, bardziej inteligentni, sławni, bardziej kolorowi. Jednak pochylić się nad człowiekiem to nie znaczy podziwiać za make up osobowości. Pocałować inwalidę uczuć ... choćby jednym dniem słonecznym.... to jakby odebrać z przedszkola wreszcie.



       " Sporządziłam spis pytań,
      na które nie doczekam się już odpowiedzi,
      bo albo za wcześnie na nie,
      albo nie zdołam ich pojąć.

      Spis pytań jest długi,
      porusza sprawy ważne i mnie ważne,
      a że nie chcę was nudzić,
      wyjawię tylko niektóre:

      Co było rzeczywiste,
      a co się ledwie zdawało
      na tej widowni
      gwiezdnej i podgwiedznej,
      gdzie prócz wejściówki
      obowiązuje wyjściówka;

      Co z całym światem żywym,
      którego nie zdążę
      z innym porównać;

      O czym będą pisały
      nazajutrz gazety;
      Kiedy ustaną wojny
      i co je zastąpi;

      Na czyim teraz palcu
      serdeczny pierścionek
      skradziony mi - zagubiony;

      Gdzie miejsce wolnej woli,
      która potrafi być i nie być
      równocześnie;

      Co z dziesiątkami ludzi -
      czy myśmy naprawdę się znali;

      Co próbowała mi powiedzieć M.,
      kiedy już mówić nie mogła;

      Dlaczego rzeczy złe
      brałam za dobre
      i czego mi potrzeba,
      żeby się więcej nie mylić?

      Pewne pytania
      notowałam chwilę przed zaśnięciem.
      Po przebudzeniu
      już ich nie mogłam odczytać.

      Czasami podejrzewam,
      że to szyfr właściwy.
      Ale to też pytanie,
      które mnie kiedyś opuści. "

                                                   W. S.

      sobota, 12 marca 2016

      Troye Sivan - Happy Little Pill

      12. marca 1931

      Data urodzin ks. prof. Tischnera. Nie mogłem dzisiaj nie myśleć o Nim. Nawet przeszedłem się szlakiem Jego Krakowa. ( wchodzą mi w krew wieczorne tułaczki po Krakozji, i coraz bardziej mnie to zadziwia, dostaję takie same ulotki, do tych samych miejsc, a jedna dziewczyna u wylotu Grodzkiej, za każdym razem gdy tam przechodzę usilnie namawia mnie na klub go go, ja tak wyglądam, że chadzam albo mam ochotę ????!!!! przecież tam przechodzą całe watahy mężczyzn ). Ale wracając po Grodzkiej do ks. Tischnera. Oto dwa cytaty, które w jakimś skrócie doskonale Go nakreślają :
      " Zapytałem kiedyś gazdę, trochę rezolutnie, co to nicość według niego. Myślał, myślał, wreszcie gada : Nicość to jest wtedy, kiedy flaszka jest jedna a nas czterech... "

      " NA końcu naszego rozumienia świata, rozumienia dramatów ludzkich, a także własnego dramatu, patrzysz na samego siebie, widzisz, coś przeżył, coś przecierpiał, ile rzeczy przegrałeś, widzisz to wszystko, coś wygrał i nagle - może pod koniec życia - oświeca cię ta świadomość, że "dobre było". (...) Powtarzasz słowa Boga, mówisz " dobre było". Może właśnie o to naprawdę chodzi, może jesteśmy na tym świecie po to, żeby na końcu powtórzyć najpiękniejsze słowa, jakie Pan Bóg wypowiedział w dniu naszego stworzenia: " Dobre było:. I niech tak zostanie. "


             Miłość nas zrozumie.....

      piątek, 11 marca 2016

      Całe życie zwodzi mnie nadzieja.....

      Byłem na niemiłosiernie pięknym spacerze. Przejść przez Kraków wieczorem niespiesznie to doświadczenie mistyczne. Albo urywa skrzydła, albo je dodaje. Czasem mam wrażenie, że to nie moje miasto. Nie znam już tych kawiarenek, knajpek, sklepików. Nie rozpoznaję języków, kiedy widzę siedzących Hiszpanów na krawężniku nie wiem czy ich ratować czy się tylko uśmiechnąć. Częściej zadaję sobie pytanie co ja zrobiłem dla tego miejsca? Dla miasta, kraju, dla tych ludzi. Co wnoszę nadal istniejąc... jeżeli istnieję.
        Właściwie przypomniał mi się tylko fragment z Miłosza, z bodaj 1980 r ( wiersz " Pod koniec dwudziestego wieku " ) :
      " ... Ciągle zaczynam na nowo, ponieważ co złożę w opowieść,
      okazuje się fikcją, dla innych, nie dla mnie, czytelną
      i oplątuje mnie, i zakrywa mnie,
      i z pożądania prawdy jestem nieuczciwy. "





      czwartek, 10 marca 2016

      Nie należy obrażać się na miłość....

      Ten obrazek pozostanie we mnie zapewne na bardzo długo. Zapalona gromnica, pomimo włączonego koncentratora tlenowego, lekko przysłonięte waniliowe rolety, spod których widać tyko deszcz i mgłę, w których podobno krył się fascynujący dotąd ogród. Natrętnie przemierzany korytarz w pomarańczowym odcieniu jak wnętrze zabawki dla czterolatka, plastikowe powietrze. Wszędzie gwar, a nawet śmiech zza ściany. Lekko uchylone drzwi, tyle by dowodzić że istnieje inny świat. Trywialnie rozdany właśnie co obiad, jeszcze czuć brokułami i sosem.... Jego potężna sylwetka przykryta trzema kolorowymi flanelowymi kocykami united colors... ostatni oddech to ostatnie charknięcie. Przyjąłem Go 30.10 ubiegłego roku, kiedy mogliśmy jeszcze porozmawiać o możliwym wypisie. Razem z żoną opowiadał jak nacieszyć się nie mogą swoim czteroletnim synkiem. Wraz z diagnozą krótka absurdalna informacja o możliwych dwóch góra miesiącach życia. Przyjechał z tego szpitala, w którym mam wątpliwą przyjemność pracować od kilku lat. Ale przecież wszystko miało powoli się układać tutaj....  Tego widoku nie zapomnę na długo, nie umiałem, wejść do tego pokoju. Uspokoić Mamę i Żonę, uspokoić siebie, uspokoić, albo zatrzymać świat w ogóle. Mimo, że tego bólu nie jestem wstanie do końca sobie nawet wyobrazić ryczałem do wewnątrz siebie, wszystko we mnie się buntowało. Osobiście wobec tego 42 latka, jak synchronicznie z całą masą takich doświadczeń. Nierozumienie wcale nie oznacza niesprawiedliwości. Jakby wyglądała rzeczywistość, gdyby spełniało się tylko to, czego chcemy...
         Niektórzy tracą bliskich, niektórzy miłość, a niektórzy sens. I nigdy nie wiadomo na co strata jest potrzebna. Od pustki też czegoś można się nauczyć. Właściwie dlaczego to piszę, by teraz wytłumaczyć sobie jak wiele niespotykanego można odnaleźć w spotykanym. Kolejny raz schylić łeb przed Nieznanym.

      " Wchodzi do lasu,
      a właściwie zatraca się w nim.
      Zna go na wylot i na ptasi przelot,
      odlot wędrowny i przylot ponowny.

      Czuje się wolny w uwięzi gałęzi,
      w jej cieniach i podcieniach,
      zielonych sklepieniach,
      w ciszy, co w uszy prószy
      i co rusz się kruszy.

      Wszystko tu się rymuje
      jak w zgadywankach dla dzieci.
      Między krzewem a drzewem
      jest jak sąsiad trzeci.

      Rodzaje, urodzaje widzi, rozpoznaje,
      wzajemne potajemne związki, obowiązki,
      zagmatwane początki, poplątane wątki,
      a w zakątkach wyjątki.

      Wie, co tu często gęsto,
      co dzielnie, oddzielnie,
      co tam w górze ku chmurze,
      a w szczelinach szczelnie.

      Jakie mrowie w parowie, igliwie, listowie,
      czyje skoki, przeskoki, odskoki na boki,
      co tu klonem, jesionem, co brzozą, co łozą,
      tylko śmierć tutaj gada
      pospolitą prozą.

      Wie, co tu biegiem, ściegiem,
      samym ścieżki brzegiem,
      przemknęło i zniknęło,
      chociaż arcydzieło,
      nieźle nadprzyrodzone i podprzyrodzone.

      Wie, gdzie gotyk - niebotyk,
      a gdzie barok w kłębach,
      że tu czyżyk, a tam strzyżyk,
      że przy ziębie zięba
      i od kiedy na zrębie
      dęby stają dęba.

      No a potem z powrotem,
      polaną dobrze mu znaną,
      ale już niepodobną do widzianej rano.

      I dopiero wśród ludzi ogarnia go złość,
      bo każdy mu jest winny, kto od innych inny. "

                                                                                   W. S.

      niedziela, 6 marca 2016

      Miłość Boga jest czymś, co najmniej rozumiemy...

      Wydaje się, że to pojecie zupełnie abstrakcyjne. Do przyjęcia wyłącznie zmysłem serca - wolnością. Wolnym, więc wybieram tę wiarę. Miłość Boga jest jak parasol ochronny nad miłością ludzką, ta niedoskonała, pełną spóźnień, niedopatrzeń, niedowierzań. Jest jak balon, filozofia bytu, która otula każdą dziedzinę człowieka swoja otrzewną trzewną przed światem niebytu, czy raczej bezsensu. Otula rzeczywistość jak próżniowe opakowanie i chroni przed czymś, czego właściwie nie ma, choć choruje wyobraźnią człowieka. Czyni go zwierzęciem instynktu, chociaż zwierzę to złe określenie, bo ono bliżej natury niż człowiek, a instynkt nie równa się złu. Poszedłbym dzisiaj za Mistrzem Eckhartem, którego zdaniem to nie uczynki uświęcają człowieka, ale człowiek uświęca uczynki.

      " Pani Atropos?

      Zgadza się, to ja.

      Z trzech córek Konieczności
      ma Pani w świecie opinię najgorszą.

      Gruba przesada, moja ty poetko.
      Kloto przędzie nić życia,
      ale nić jest wątła,
      nietrudno ją przeciąć.
      Lachezis prętem wyznacza jej długość.
      To nie są niewiniątka.

      A jednak w rękach Pani są nożyce.

      Skoro są, to robię z nich użytek.

      Widzę, ze nawet teraz, kiedy rozmawiamy...

      Jestem pracoholiczką, taką mam naturę.

      Czy nie czuje się Pani zmęczona, znudzona,
      senna przynajmniej nocą? Nie, naprawdę nie?
      Bez urlopów, weekendów, świętowania świąt,
      czy choćby małych przerw na papierosa?

      Byłyby zaległości, a tego nie lubię.

      Niepojęta gorliwość.
      I znikąd dowodów uznania,
      nagród, wyróżnień,pucharów, orderów?
      Bodaj dyplomów oprawionych w ramki?

      Jak u fryzjera? Dziękuję uprzejmie.

      Czy ktoś Pani pomaga, jeśli tak to kto?

      Niezły paradoks - właśnie wy, śmiertelni.
      Dyktatorzy przeróżni, fanatycy liczni.
      Choć nie ja ich popędzam.
      Sami się garna do dzieła.

      Pewnie i wojny muszą Panią cieszyć,
      bo duża z nich wyręka.

      Cieszyć? Nie znam takiego uczucia.
      I nie ja do nich wzywam,
      nie ja kieruję ich biegiem.
      Ale przyznaję : głownie dzięki nim
      mogę być na bieżąco.

      Nie szkoda Pani nitek przeciętych zbyt krótko?

      Bardziej krótko, mniej krótko -
      to tylko dla was różnica.

      A gdyby ktoś silniejszy chciał pozbyć się Pani
      i spróbował odesłać na emeryturę?

      Nie zrozumiałam. Wyrażaj się jaśniej.

      Spytam inaczej: ma Pani zwierzchnika?

      ... Proszę o jakieś następne pytanie.

      Nie mam już innych.

      W takim razie żegnam.
      A ściślej rzecz ujmując...

      Wiem, wiem. Do widzenia.   "

                                         W. S.